
Spójrzmy prawdzie w oczy, każdy z nas ma jakieś Guilty Pleasure. Dla niektórych to casualowe gierki, animu-moe-shit albo Lady Gaga. Dla mnie... fandom South Parku. South Park, jako serial sam w sobie, jest zdecydowanie w moim top 3, ale to co dopełnia jego przyjemność, to ponad 7000 opowiadań na samym fanfiction.net, dziesiątki tysięcy fanartów i kolekcjonowane z pietyzmem trivia. W liczbach tych mieści się wszystko, od niepoprawnego humoru po boleśnie dosłowne yaoi. Moim osobiście ulubionym elementem jest tzw. fluff. Jest to coś takiego, co w sposób zupełnie niewytłumaczalny (a chciałabym wiedzieć, jak to działa) napełnia tak wielkim ogromem ciepła i szczęścia, że ma się ochotę wydrapać sobie wnętrzności.
I pewnie nie byłoby w tym nic za bardzo wykraczającego poza zwyczajowe ramy estrogenowego szaleństwa (każda kobieta lubi małe kotki i bobaski, co nie?), gdyby nie to, że wciąż mówimy tu o bandzie przeklinających 9-latków, utaplanych w krwi, wymiocinach i popkulturze. Rozwiązanie? Po pewnym okresie kontaktu z fandomem (a u mnie to już ponad dwa lata (!)) wytwarza się coś w rodzaju "pojmowania alternatywnej rzeczywistości". Najlepiej chyba określić to jako canon kontra fanon. Fanon nie tyle zapełnia dziury w canonie czy buduje na nim, ale raczej tworzy własną niezależną wizję, pozwalającą się mentalnie odciąć od oryginału. To już zupełnie inne postacie, w innym uniwersum, z własnymi stereotypami i cechami charakterystycznymi. Przykład: wszyscy wiedzą, że Kyle ma zielone oczy. Nie z serialu, więc skąd?
That's fanon for ya.
Gorzej, jeżeli w którymś kolejnym fanficu Cartman robi się nagle szczupły i romantyczny...
PS z 14.11: Skoro już zrobiłam wielki coming out, to śmiało dodaję nowy tag, który odtąd będzie mieścił mój rozbuchany fangirlizm:
geje. Dlaczego geje? Nie ma miejsca na ani jedną dziewczynę...